Wypalenie w sporcie?
Po moim ostatnim starcie w trójboju coś się we mnie zmieniło. Pierwszy raz w mojej karierze nie miałam w głowie nastawienia “bierzemy się do roboty, trzeba zrobić jeszcze większy wynik.”. Zwykle od razu po starcie planowałam, co mogę jeszcze poprawić, żeby wrócić na pomost z jeszcze lepszą formą. Tym razem czułam, że coś we mnie umarło. Dosłownie, kilka tygodni przechodziłam żałobę. Chodziłam smutna, nie miałam ani ochoty, ani siły na trening. Nie wiedziałam co się dzieje, nigdy tak nie miałam. Czułam, że kompletnie straciłam radość z ruchu, z treningu i z ciężarów.
Przygotowania do mojego ostatniego startu były dla mnie bardzo wymagające. Były to dla mnie najważniejsze zawody w całej mojej karierze. A zdrowie ciągle podkładało mi kłody pod nogi.
Zacznijmy od początku. Moją zaletą, a zarazem wadą jest to, że jestem okropnie uparta. Często pomaga mi to w osiąganiu wymarzonych celów, ale też często prowadzi do wypalenia i frustracji. Nie umiem odpuszczać. Czasem za późno orientuję się, że odpuszczenie byłoby lepszą drogą niż pchanie mimo wszystko.
Tak też było w przypadku tych przygotowań. Miałam pół roku, od zdobycia karty Pro w Marcu 2024, do startu na zawodach XPC Pro, we Wrześniu 2024.
Postanowiłam przez ten czas zrobić porządną redukcję, by wystartować w jak najniższej wadze. Przy tym, chciałam utrzymać, a nawet zwiększyć total z Marcowego startu.
Wszystko było pięknie zaplanowane. Moim zadaniem było wypełniać plan, krok po kroku.
Już na samym początku, wyszły moje wieloletnie zaniedbania zdrowia. Zaczęły się okropne problemy z brzuchem. Nie mogłam jeść, miałam ciągle mdłości, wzdymało mi flaki, jakbym była w ciąży, do tego uczucie kwasu w żołądku. Brzmi jak super warunki, żeby zrobić fajny bracing, prawda? No nie.
Za każdym razem, gdy chciałam stworzyć ciśnienie w jamie brzusznej, towarzyszył mi ból. Przy każdej próbie napięcia, to mój układ nerwowy to puszczał. Walczyłam sama ze sobą.
I tak całe przygotowania.
Postanowiłam, że nie odpuszczę, że dokończę to co zaczęłam. Zaczęło się latanie po lekarzach, milion badań i oczekiwania w bólu. Finalnie dotarliśmy do Sibo, zespołu rozrostu bakteryjnego jelita cienkiego. Choroby, która lubuje się w wysokim ciśnieniu, bo wtedy bakterie mogą swobodnie wędrować i nieść spustoszenie. Czyli lubi trójbój, ale trójbój nie lubi jej. Więc zaczęła się antybiotykoterapia, specjalistyczna dieta. Jezu, jakie to było okropne, kilka miesięcy jadłam karton.
Jak możecie się spodziewać, dobre samopoczucie i regeneracja nie istniały. Codziennie w nocy budził mnie kujący i rozpierający ból brzucha. Nie dawał spać, a potem towarzyszył mi przez cały dzień w różnym nasileniu. Mimo to trzeba było robić ciężkie treningi i szykować się do zawodów. Trzeba, nie trzeba. Chciałam pokazać, na co mnie stać mimo wszystko.
Doszłam do takiego momentu, że idąc na ciężki trening SBD nie cieszyłam się, a nawet miałam obawy. Bałam się bólu. Treningi traktowałam jako mój obowiązek. Kompletnie odłączyłam się od sygnałów, jakie dawało moje ciało. A im bliżej zawodów, tym gorzej się czułam fizycznie i mentalnie.
Włączyłam tryb zadaniowy i nieważne co się działo, chciałam osiągnąć cel.
Teraz wiem, że to była głupota. Dotarło to do mnie dopiero na starcie, gdy zamiast czerpać z tego wydarzenia garściami, chciałam stamtąd uciec. Czułam się okropnie słaba i już wtedy nie miałam siły ze sobą walczyć. Jakby wszystko, co uciszałam przez przygotowania, wreszcie mnie dopadło.
Moją ostatnią walką, z samą sobą okazał się sam start. Czyli to, na co czekałam miesiącami i to, do czego podporządkowałam całe moje życie w ostatnim czasie.
Na końcu tej “męczeńskiej” drogi nie stała żadna nagroda. Nie stała tam radość. Czyli to, na co czekałam walcząc z bólem przez przygotowania.
Kompletnie zapomniałam, że to właśnie połączenie z samą sobą jest najważniejsze. Że to dbanie, słuchanie i rozumienie samych siebie prowadzi nas do szczęścia. A nie jakiś niesamowity wynik na zawodach.
Zrozumiałam to dopiero teraz, kilka tygodni po starcie. Gdy patrzę na to z większego dystansu.
Dzień po starcie płakałam, nie rozumiałam dlaczego. Miałam wrażenie, że straciłam radość ze startowania w zawodach. Dla mnie jednego, z ważniejszych celów trenowania zawodowo trójboju. Czyli straciłam radość z trenowania trójboju? Coś, co niesamowicie kocham, zaczęło ode mnie odchodzić. Miałam wrażenie, jakby ogromna część mnie umierała, wypalała się.
Nie chciałam się z tym pogodzić. Widziałam już wiele razy zawodników na wysokim poziomie, którzy nagle znikali i już nigdy nie wrócili na pomost. Nie spodziewałam się, że wypalenie dopadnie też mnie, ale ja nie chciałam odchodzić.
Nie chcę dawać takiego przykładu w sporcie.
W niemocy byłam zmuszona dać sobie czas. Pierwszy raz nie postawiłam sobie kolejnego celu. Przestałam się zmuszać do treningów, do jedzenia i do całej otoczki, w której trwałam, by maksymalizować wynik. Przestałam robić rzeczy, które “muszę” a zaczęłam robić rzeczy, które “chcę”.
Na początku czułam jakąś wewnętrzną odrazę do trójboju. Pozwoliłam jej być i codziennie próbowałam ją zrozumieć.
Gdy wreszcie ODPUŚCIŁAM, dopuściłam do zdania moje wnętrze. Zrozumiałam, że w sporcie nie satysfakcjonuje mnie tylko wynik. Satysfakcjonuje mnie szczęście, jakie daje mi robienie, odkrywanie i rozumienie nowych rzeczy. Tylko dzięki temu, mogę iść dalej w zgodzie ze Sobą.
Zrozumiałam, że nie umarł we mnie sport, nie umarł trójbój. Umarła Wiktoria, która uparcie dążyła do wyniku. Jestem wdzięczna za tą drogę. Dzięki niej odnalazłam radość z życia, niezależnie od tego, ile dźwigam.
Pamiętajcie, róbcie w życiu to co chcecie i słuchajcie swojego wewnętrznego głosu. On Was nigdy nie oszuka.
Pozdrawiam
Wiki