Każdy chcący zbudować coś trwałego i ponadprzeciętnego zauważy z czasem, że dążąc do celu będzie musiał wypracować w sobie pewne zachowania, nawyki i cechy. Nikt z nas nie urodził się mistrzem, wszyscy musimy znaleźć i wypracować w głębi coś, dzięki czemu będziemy stale stawiać kroki naprzód. Bez oglądania się za siebie, plątania nóg czy przerw na bezsensowne rozpraszacze, inne zajawki i szeroko-pojęte pierdoły.
Czy nam się podoba czy nie, by osiągnąć coś prawdziwie znaczącego potrzebować będziemy lat lub dekad dedykacji w stronę naszego rzemiosła. Tak po prostu jest. Na początku drogi może się to wydać przytłaczające, ale z czasem dla mnie znaczyło to pewną wolność. Wiedząc, że proces będzie długi, mogę ze spokojem pracować nad małymi, stabilnymi postępami zamiast szarpać się na karkołomne, wystrzałowe progresy.
Gdy człowiek był młody i piękny, to próbował upiec 10 pieczeni na jednym ogniu, najlepiej w połowie zalecanego czasu. Częściej jednak kończył się gaz, 8 pieczeni było do wyjebania, a dwie były niedobre, bez miłości i polotu. Teraz wolę się skupić na jednej pieczeni, na jednym palniku, mogąc się skupić na niej w pełni, doglądając każdy etap gotowania z uśmiechem.
Oczywiście- wszystko trzeba przeżyć samemu. Przynajmniej ja nigdy nie słuchałem zbyt uważnie osób starszych stażem i mądrzejszych ode mnie. Myślę, że etap szaleństwa, robienia za dużo, dźwigania zbyt intensywnie jest pięknym i również potrzebnym elementem procesu. Gdy tli w nas się prawdziwy żar miłości w stronę naszej dyscypliny, pięknie jest dmuchać na niego aż płonie wszystko żywym ogniem. W pewnym momencie jednak zauważam u siebie i moich zawodników, że ten ogień potrafi i chętnie zacznie spalać nas samych, gdy zbytnio damy się ponieść.
Gdy już się zaczynamy trochę fajczyć stoimy przed kilkoma ścieżkami rozwoju. Możemy robić tak dalej i spalić się doszczętnie, a.k.a. wypalić. Zostaje w nas zimny popiół, a dawne uczucie miłości zaczyna przeradzać się w dziwną, nostalgiczną nienawiść, nie pozwalając nam już patrzeć na dawne rzemiosło. Jedni szukają nowych wrażeń i odbijają w różne strony, inni, być może bardziej związani z daną dyscypliną, całkowicie tracą identyfikację. Myślę, że każdy z nas robiący coś wystarczająco długo i intensywnie- tak aż, że jego jestestwo splotło się z ich dziełem- odczuli głęboki brak, gdy coś zaczęło w nich przygasać.
Dla wielu być może to martwiące i złe. Mówi się, że potrzeba balansu, że nie można się oceniać jedynie przez to co robimy i wiele innych rzeczy, wypowiadanych przez samo-klepiące się po plecach społeczeństwo. Dla mnie wybitnym jest zagłębienie się w czynność tak daleko, że bez niego nie jesteśmy już sobą. W procesie leczenia, powstawania z tych popiołów, pierwsze co dostrzegam, to właśnie piękno tego zniszczenia. Przypisuję wagę temu, jak duże straty odczuwam, nie mogąc robić tego, co niegdyś robiłem.
Choć trudne, to uczucie pustki świadczy dla mnie o prawdziwej miłości. Nie ma jednego sposobu na powrót do rutyny, ale wiem jedno- potrzebujemy odczuwać z tego radość, która pchała nas przez te wszystkie lata. Uczucie posuwania się naprzód, spełniania małych celów, rozwoju. Wprawdzie raczej nie chodziło nigdy konkretnie o liczby, ale o poczucie kontroli. Władzy nad umysłem i ciałem. Dla mnie siłownia to zawsze było miejsce, w którym to ja jestem panem i bogiem swojego losu. To tutaj miałem wpływ na moje zaangażowanie, a co za tym idzie rozwój. Jakże wspaniałe i uwalniające to uczucie, przeciwko życiu, w którym nierzadko czułem się zagubiony, nie wiedząc w co ręce włożyć.
Zakochałem się w tej pracy, po prostu w zakasaniu rękawów i robieniu. W codziennych nawykach, składających malutkie części konsekwentnie, w ogromną całość. Świadomości tego, że małe, proste cele, odpowiednio ułożone, kumulują się na wielkie sukcesy. Wiedząc, że męczę się, przeżywam jakiś trud, nie bez celu, a ku osiągnięciu czegoś dla mnie wybitnego, dzięki czemu, z uśmiechem na twarzy, przyjmuję przeciwności. Pokochałem to, że niepowodzenia zaczęły po mnie spływać, bo zawsze trzeba było po prostu się podnieść. To, że jedyną prawdziwą porażką w życiu jest śmierć. Zauroczyła mnie społeczność i braterstwo, które odnalazłem wśród partnerów treningowych i innych zawodników na startach.
Pokochałem cechy, które były mi potrzebne do rozwoju, a co za tym idzie człowieka, którym się stałem. Skupiając wokół tego myśli, z radością przychodzę na każdy trening. Nawet gdy mi się nie chce, gdy się źle czuje, gdy jestem tym wszystkim momentami obrzydzony, pod pokrywą rozpraszaczy jest idące głęboko ze środka szczęście.
Tak więc, czy wypalenie to coś złego? Prędzej czy później każdy z nas się jakoś tym zmęczy, a żar trochę przygaśnie. Uważam jednak, że wszystko ma dwie strony i jeśli potrafimy cokolwiek prawdziwie znienawidzić, to tylko coś bliskiego naszemu sercu. Najłatwiej pozbyć się wroga, czyniąc go naszym przyjacielem. Akceptując ten smutek, rozumiejąc jego podłoże, możemy poznać bardziej siebie i choć to doświadczenie nieprzyjemne, potrzebne jest w rozwoju każdego sportowca.
Pozdro,
Trabant